DZIEWULE 1441
 
Osoby posiadające stare fotografie, dokumenty lub inne pamiątki związane z historią wsi Dziewule serdecznie zapraszam do współpracy - A.B.
Krzysztof Pawlak - Historia Rodziny Prochenków: Wstęp | I-III | IV-VI | VII-IX | X-XII | XIII-XV | XVI-XVIII | XIX-XX

Wstęp

Na wieść, że zamierzam napisać książkę o Prochenkach, ich rodzie, którego bohaterowie przedstawianego tekstu są tylko częścią, znajomi dziwią się, może nawet pukają w czoło. Po co to wszystko? Nie sądzę, że dlatego, iż sam po kądzieli się z niego wywodzę oraz dlatego, że spędzałem w Dziewulach u Prochenków jakąś część, zazwyczaj wakacyjną, swego życia. Nie zawsze tego chciałem. Często odczuwałem cień ambiwalencji, czy raczej niezdecydowania, goryczy, czegoś co poszło nie tak w tym rodzie, który nazywam drugą linią dziewulską. Niemniej jednak Dziewule były żywą częścią mego dzieciństwa i trwało to aż do śmierci Bronka młynarza, mego dziadka. Po roku 1975 zdawał się to być rozdział zamknięty.

Byłem w błędzie. Wraz z rozpoczęciem własnej psychoanalizy powróciłem do odłożonej na półce księgi pamięci mej. Księga ta to pamięć tego, co zostało zapomniane - najkrótsza i najbardziej treściwa definicja nieświadomości. Zaraz po jej rozpoczęciu kilkukrotnie pojawiłem się na powrót w Dziewulach, by posłuchać opowieści samych Dziewulan o Prochenkach. Mógłbym napisać narracji w miejsce opowieści, ale...nie byliby oni zadowoleni z takiego sterylnego języka. To zwyczajni ludzie, którym jeśli pozwolić na mówienie, zaczynają opowiadać historie, swe historie. I nie ważne, że są subiektywne. Z politowaniem patrzę, że są jeszcze ludzie, którym bardziej zależy na obiektywizmie, niż zrozumieniu. No dobrze, ale czego? To proste - pewnego pragnienia. Pragnienia, którego obecność najłatwiej dostrzec w opowieściach.

Wiele osób snuło swą opowieść, nie wiedząc nawet, że uczestniczy w tym moja pamięć. Nie zdołam i nie mogę wymienić wszystkich. Moi rodzice i moje ciotki, mój dziadek przy pracy w młynie, jego siostra Wanda Grodzicka, odleglejsza kuzynka Helena Prochenko, bardziej znana jako Próchenko, przedstawiciele kilku rodów dziewulskich, spowinowaconych lub sąsiedzkich, Bolek Prochenka, jego siostra Anna i jej mąż Czesław. Wątki mi już znane uzupełniane są nowymi dzięki chęciom kolejnego pokolenia Prochenków, Barbarze i Tomkowi, dzieciom Bolka, Hance i Zbyszkowi Izdebskim, dzieciom Anny, siostry Bolka, Mirkowi, synowi Julka.

Rośnie w mym archiwum kolekcja dokumentów, z trudem wydobywanych i odkurzanych, poddawanych pieczołowitej rekonstrukcji. Powiększa się katalog zdjęć i fotokopii pism, listów i karteluszek. Niepomiernie wzrosła mi liczba kuzynów 3, 4 i 5 linii. Szczególne podziękowania należą się Michałowi Prochence z linii zbuczyńskiej, Maciejowi Prochence z linii z Karcz, obecnie ze Szczecina, Małgorzacie Prochence i jej ojcu, Agnieszce i Sylwii Prochenkom.

Opowieść o Prochenkach mi najbliższych jest narracją. Wybrałem ten sposób, albowiem najbliższy jest on formie w jakiej słuchałem wspomnień i słucham do dziś. Postać literacka pozwala na dostęp większej ilości czytających, lecz nie oznacza to, że brak w niej oparcia w faktach. Wszelkie odwołania do dat mają pokrycie w fotokopiach akt, które są w moim posiadaniu. Korzystałem w ich zdobywaniu z systematycznych kwerend w Archiwum Państwowym w Siedlcach oraz zasobach archiwów rodzinnych. Prezentacja tych przebogatych zasobów możliwa będzie z chwilą pokazania bardziej systematycznej pracy poświęconej rodowi Prochenków w ogóle, nie tylko ich przedstawicielom dziewulskim. Chciałbym opowieść tę zakończyć na wspomnieniu, gdy dziadek Bronek pokazał mi broń przechowywaną na wypadek III wojny światowej, czyli do początków lat 60-tych XX wieku. Ubrane w literacką szatę wspomnienia i relacje tyczą tylko osób już nieżyjących, a niejaka ich sensacyjność jest skutkiem podstawowej cechy pamięci ludzkiej – pamięta się to, co w pamięć się wryło. Skutkiem tego nie ma się dostępu do pamięci rzeczy zwyczajnych i codziennych, a jako psychoanalityk dodam, że prawda mowy zawsze ma strukturę fikcji.

Opowieść nie kończy się nigdy, dopóki istnieją aojdowie wprawiający ją w ruch. Nie pretenduje ona przeto do bycia ukończoną. Ktoś coś sprostuje, ktoś inny uzupełni. Jak w eposie, zawsze będzie czegoś brakowało, by była kompletna. Całej prawdy, jak i samej prawdy nie sposób wypowiedzieć.

I.

Mój pradziad Józef miał 10 lat, gdy wraz z ojcem swym i rodzeństwem pojawił się w Dziewulach. Jego babka, moja prapraprababka Marianna z Piechowiczów, ród swój wiodła z Grodziska i wolno mi przypuszczać, że sprawa nabycia przez prapradziada Jana części majątku zlicytowanego w Dziewulach w 1883 (ok. 26 ha) mogła po części z tego wynikać. Jan II Prochenka, jedyny syn Jana I i Marianny, być może nie miał co robić w Bzowie. Nie żył już ani jego ojciec (zmarł w 1880), ani matka (zmarła w 1878). W Bzowie żyła ponadto spora grupka Prochenków, potomków stryja Mikołaja. Nie dla wszystkich starczało miejsca, dlatego w latach 70-tych XIX wieku Prochenkowie rozpoczęli stopniowy exodus.

W Dziewulach w tym czasie żył i chyba prosperował nawet drugi stryj Franciszek, którego żywotność wyprowadziła z rodzinnego matecznika Cielemęca, by przez Grubale i Stok Lacki, na przełomie 1851-52 roku, zawieść do wsi dość odległej od północnych krańców parafii zbuczyńskiej, za to bliskiej Grodziskowi, wsi jego żony Wiktorii z Piechowiczów. Była to siostra matki Jana II. Rok wcześniej zmarła w Dziewulach. Czy stryj Franciszek, który niedługo potem umrze (zm.1884), maczał palce w zakupie przez bratanka dziewulskiej ziemi, nie odgadniemy. W każdym razie sam miał już 20ha uzyskanych z uwłaszczenia.

Sprowadzając się do Dziewul prapradziad Jan zajął podworski teren, dość znaczny. Sąsiadował akurat z gospodarstwem Marczuków. Czy był już wtedy znany, aczkolwiek nieistniejący już, młyn, wiatrak, "wiatrak Marczaków", którego zapach starego drewna i rozpadających się skrzydeł do dziś pamiętam? Prawdopodobnie tak. Gwoli ścisłości nadmieńmy, że określenie „wiatrak Marczaków” było w powszechnym użyciu w czasach, gdy spędzałem w Dziewulach wakacje. Poprawnie winno się mówić Marczuków, nie Marczaków. Marczakowie to tubylcza rodzina dziewulska, podczas gdy Marczukowie są przybyszami z Klim i zamieszkują na tym terenie także od 1883 roku. Jak zaświadcza akt ślubu Jana Marczuka z moją macierzystą prababką Cyryllą Borkowską z roku 1888, Jan Marczuk osiedlając się w Dziewulach przybył do nich już jako młynarz. Prawdopodobne wydaje się więc założenie, że wybudowanie młyna wpłynęło znacząco na decyzję o wydaniu Cyrylli (tak zapisywane jest to imię w aktach), bądź co bądź potomkini rodziny szlacheckiej, za mąż za jego właściciela.

Tak czy owak mój pradziad Józef, pierworodny syn i dziecko Jana II, urodzony w 1872 w Bzowie, zaczął w tym wiatraku Marczuków pracować jako pomocnik, co w XIX wieku zwykło określać się mianem wyrobnika. Było to w okolicach roku 1890. Los sprawił, że Józef urodził się początkowo z niewielkim garbem, który w miarę czasu się stopniowo powiększał. Los nie był łaskawy, był, wydawać się mogło, skazany na samotność. Lecz jak to bywa u osób boleśnie odczuwających brak, życie poświęcił znalezieniu form kompensacji. Był inteligentny i ambitny, choć pozostał milczkiem i lubił życie na uboczu. Tymczasem u Marczuków spotkał "bratnią duszę". Żyła tam bowiem panna Franciszka, ledwo 3 lata młodsza od Józefa. Też pisany jej był nieszczęsny los. Była dzieckiem nieślubnym, do zgonu panny, Anny Marczak. Czy ona też była "felernym dzieckiem", ta moja prapra macierzysta babka? Choć to nie pewne, to jednak możliwe. 30-letnia "stara panna" Marczak urodziła dziecko! Jeśli wierzyć przekazom rodzinnym, a nie ma powodu im nie wierzyć, musiały zdaje się być jakieś więzi łączące Marczaków z Marczukami. Nie byłoby to zaskakujące, gdyby obie rodziny wyłoniły się z jednego rodu. Intryguje podział wzdłuż szosy brzeskiej. Na południe od niej rozsiedleni są Marczakowie, na północ Marczukowie. Marczuków jest więcej niż Marczaków. Przedstawicieli obu rodzin pełno w całej parafii zbuczyńskiej i w parafiach ościennych.

I tak dwoje raczej nieszczęśliwych ludzi poznało się. On był wyrobnikiem w młynie, ona miała trudne perspektywy.

Brat Józka, Bronek, ten od Bolesława za to, to był przystojny gość, wyrośnięty chłop na schwał. Ulubieniec ojca stał się projekcją jego ambicji i nadziei. Józefowi nie było łatwo żyć w takim domu, choć blisko do pracy miał. Marginalizowany, dziś powiedzielibyśmy wykluczany, pragnął osiąść gdzieś na swoim. Po swojej stronie miał matkę, Annę z Patejów, wiodącą swój ród z chałupników z Radzikowa Kornicy. Pod jej wpływem ojciec Józefa dał mu kawałek ziemi, na której postawił chałupę wiejską, tę, którą później odziedziczyła rodzina Wyrębków. Było to około 1895 roku. Dziś nie ma po niej śladu. Obok, Wyrębkowie postawili chałupę nowszą, gdzie dziś sklep mej kuzynki Hanki.

Tak oto Józef zamieszkał w swym małym castle, kasztelu jednoosobowym. Czy odzyskał spokój jako taki? Wiele na to wskazuje, że Józef i Franciszka naprawdę się kochali, połączeni osobistymi nieszczęściami. Tymczasem pomocnik młynarza zaczął być coraz bardziej odpowiedzialny za pracę młyna. Raczej małomówny, skrycie ambitny, umiejący znosić lekceważące traktowanie, niezauważenie zaczął się piąć w górę. Można by rzec nawet, że w XIX-wiecznych Stanach byłby modelem pucybuta-milionera. Miał dwa domy, swą lepiankę i "swój" młyn. Pisz, wymaluj, jak Bronek już po drugiej wojnie. W pełni zrozumiałe więc, że taki pracownik był na rękę właścicielom wiatraka. Młyn zarabiał dla nich rękami i samotnością pracownika. Czy jest to model wyzysku? Niekoniecznie. Józef bowiem znalazł swe miejsce na ziemi, a będąc sam mógł nawet oszczędzać.

Początkowo Marczukowie byli niechętni miłości dwojga, a jak się potem okazało, na tym jednym przypadku się nie skończyło. Lecz Franciszka nie miała perspektyw. Ale miała za sobą matkę. Czy to nie chcąc dla córki swego losu, czy to ze zrozumienia tych dwojga, koniec końców wywalczyła ślub dla swej córki i Józka. Był rok 1900. Niedługo miał przyjść na świat Bronek, późniejszy młynarz w Dziewulach. Było mu to pisane losem swego ojca, swej matki, ich miłości (co później ochoczo powielił w swym życiu) i nazwiskiem swej chrzestnej matki. Była nią bowiem Zofia Młynarz!

Mamy zatem czas prosperity - wiatrak przynosi dochody, z których korzysta także Józef. Ożenił się z dziewczyną, którą kochał, miał swój dom, w którym mieszkał aż do śmierci w 1947 roku. Nawet wtedy, gdy mógł zamieszkać u swego syna w nowym murowanym domu przy drodze do Bieraski.

By zrozumieć Bronka i tą gałąź Prochenków, kluczowa jest postać pradziadka Józefa, człowieka, który się nigdy nie załamał. Powiedzielibyśmy dzisiaj, że pozostał do końca sobą, człowiekiem z garbem, który w końcu w latach 30-tych zrakowaciał i doprowadził go do śmierci, ale który go nie przygiął do ziemi i nie złamał.

II.

Trudno dociec, w jakich okolicznościach pojawił się w Dziewulach młyn. Może chciano go posiadać i rozpisano coś na kształt dzisiejszego „przetargu”? A może po prostu Jan Marczuk korzystając z licytacji wybrał Dziewule na swe miejsce, a jako że był młynarzem (podobnie jak jego ojciec Fabian w Klimach) to zbudował młyn? Co prawda prawie każda wieś miała w swym gronie cieślę, a w Zbuczynie był i szewc i kowal, a także powroźnik (co skrzętnie notuję w swych notatnikach), to jednak nie wydaje się, by młyn był klecony, ot tak po prostu, przez cieślę. To jakby inny wymiar ciesiołki. Dziś nie da się tego chyba ustalić. Chyba, że z pomocą samych Marczuków, ale historia ta liczy przynajmniej 130 lat.

Z pewnością jednak, jak sądzę, można Józefa nazwać „pierwszym” młynarzem dziewulskim, choć nie właścicielem młyna. Właściciele korzystali z jego pracy, z jego szacunku dla mąki, z jego doglądania mechanizmów. Prawdziwy skarb, taki człowiek. Właściciele się bogacili, Józef się bogacił na swą miarę, wszystko biegło pomyślnie. Nadto urodził się mu syn, Bronek, późniejszy młynarz. Imię wziął po stryju, swym ojcu chrzestnym.

W ciągu kilku późniejszych lat wydarzyło się coś, co odmieniło Bronka los. W roku 1905 i 1909 urodzili się i zmarli bracia Bronka. Niby nie nowina, rzecz zwyczajna 100 lat temu i więcej. Tyle że Józefostwo Prochenkowie więcej już dzieci nie mieli. Śmiem sądzić, że porody musiały być bardzo ciężkie, a następstwa ich ostateczne. Nie było w zwyczaju w tamtych czasach kończyć rozród tak wcześnie. I oto Bronek stał się jedynym synem i drugim dzieckiem. I jak to bywa w takich okolicznościach, wybrańcem matki i ojca. Przepełniony miłością rodziców wyrastał na rozpieszczonego młodzieńca. Pewno jak i my w 50 lat później chadzał do ojca do młyna przyglądając się i pomagając. Inaczej przecież nie nauczyłby się młynarzenia.

Ojciec wysłał go do szkoły w Siedlcach, gdzie dojeżdżał koleją. Mówiono jeszcze niedawno, że był pierwszym z Prochenków umiejącym się podpisać i pisać, pierwszym chłopem z Dziewul kończącym szkoły. Niezbyt szczęśliwy los jego rodziców sprzyjał mu, bo zrodził u nich ambicje.

Potem poszedł do wojska, podobno nawet do ułanów. Pewno to mit, bo wyuczył się w wojsku sztuki telegrafu i kiedy przystąpiono do budowy linii telefonicznej z Brześcia do Warszawy zaczął pracować przy tej państwowej inicjatywie. Budowa była nadzorowana przez wojsko, stąd korzystał z tego, że w Brześciu uczył się radiotelegrafii. Gadano we wsi, że miał wejścia. Ano miał. Od roku 1926 przyjeżdżał na letnisko pewien porucznik 22 pp. z Siedlec, który odegrał później tak ważką rolę w życiu Bronka. Ignacy Przychodzki zapisał się w tej historii i umieszczeniem Bronka w pracy, i wpłynięciem na jego brata stryjecznego, by poszedł na szkołę oficerską. Bolek Prochenka skwapliwie z tego skorzystał. Bronek też.

Co działo się wtedy z przyszłością młynarstwa w Dziewulach? Wszystko mogło się potoczyć inaczej. Tyle że Bronek zasmakował w pieniądzach. W pracy płacono dobrze, więc Bronek lubił poszaleć. Jak relacjonował w wiele później Edward, syn Ignacego Przychodzkiego, szczególnie polubił pokera. Dobrzy ludzie ze wsi donosili rodzicom o hazardzie w jaki popadał mój dziad. Matka jednak kochała swego syna za bardzo. Całkiem jeszcze nie tak dawne czasy miały jednak to  do siebie, że głos ostateczny należał do ojca. Dziś już możemy zapomnieć o tym, co wtedy regulowało życie. W końcu wieści o hazardzie syna dotarły i do jego ojca. Ten zaś nie czekał długo i nakazał odejście z pracy. I Bronek tak uczynił! Dziwne wydaje się nam to w czasach dzisiejszych - dorosły syn słucha ojca. Lecz mir to mir! Bronek musiał szukać innej drogi - bank został zamknięty, matka musiała podkradać grosze, by dać synu kieszonkowe. To akurat przyczyniło się do wyboru drogi młynarza. Oczywiście, nie było to wiadomym w tamtej chwili, ale przebieg kilku lat późniejszych w pełni to potwierdza.

Tak oto jesteśmy w momencie, kolejnym kluczowym. Bronek został pomocnikiem pomocnika młynarza, którym ciągle formalnie był jego ojciec. Cóż mógł zrobić? To nie takie trudne - zakochał się. W tamtych chwilach szalonej miłości nie mógł wiedzieć, że już niedługo zbuduje własny młyn. Dzięki tej miłości akurat, i tylko dzięki niej. Lecz na razie jest zakochany, i to z wzajemnością. A żeby historia była jeszcze bardziej pasjonująca wystarczy wspomnieć, że zakochał się w córce Marczuków, tych od młyna. Tak jak jego ojciec. Czyżby sprawdzało się powiedzenie: jaki ojciec taki syn? Z wyjątkiem tego, że syn miał więcej szczęścia niż ojciec, to tak. Lecz w roku 1929 nikt tego nie mógł wiedzieć.

III.

Trudno było nie spotkać Cześki. Codziennie rano Bronek z ojcem przemierzali tą samą drogę do młyna. Po drodze były dwa gospodarstwa sąsiadujące ze sobą, dziadka Bronka, protoplasty drugiej linii dziewulskiej Prochenków i Marczuków. Może w pannach Marczukównach coś było, czego po latach całych nie sposób dostrzec w pozostałych tu i ówdzie zdjęciach? Najmłodsza z całego rodu Cześka miała 18 lat gdy wpadli na siebie z Bronkiem, wpadając przy okazji sobie w oczy. Wpadli od razu i definitywnie.

Do tego mitycznego, bo nie do odgadnięcia dnia, w którym wszystko się zaczęło, by 12 lat później skończyć tragiczną śmiercią mej babki, przez tydzień poszukiwanej przez Bronka w stercie wojennych trupów bezładnie leżących w kostnicy szpitala siedleckiego, Bronek nie narzekał na powodzenie i to raczej wśród panien miejskich niż wiejskich. Odcięty jednak od łatwych zarobków decyzją ojca, odnalazł się w środowisku dziewczyn ze wsi równie łatwo. Miał 25 lat i nie myślał o żeniaczce, jak każdy jedynak z resztą. Tym bardziej magnetyczną osobą zdaje się być Cześka, o czym świadczą z resztą późniejsze wydarzenia.

Miłość pojawiła się błyskawicznie i równie szybko pojawiły się problemy. Rodzice Cześki, właściciele wiatraka, starali się jak mogli pokrzyżować szyki tej miłości. Dziewule znały hazardową przeszłość mego dziadka, a i jego możliwy do odziedziczenia majątek był nieporównywalnie mniejszy od "bogactwa" Marczuków. Rozpoczęła się "wojna" z miłością tych dwojga, miłością znajdującą niebagatelną podporę w wykształceniu Bronka, który skończył Gimnazjum Rzemieślnicze w Siedlcach ze specjalizacją ślusarza. Do tego dochodziły znajomości z oficerami 22 pp. w Siedlcach.

Był niewątpliwie Bronek cenną partią dla Cześki marzącej o miejskim życiu. Jak opowieści o niej wskazują, emancypacyjne pragnienia nie były Cześce obce. Obcy stali się za to rodzice, gdy zaczęli ją swatać, już dziś nikt nie wie z kim. Młodzi i zakochani odpowiedzieli na to tym, co i dziś odpowiedzią jest nierzadką - zrobili dziecko! Pojawiła się na świecie moja ciotka, lecz zanim ujrzała światło dzienne młodzi wzięli szybki ślub przy pomocy letników Przychodzkich. Traf chciał bowiem, że matka żony Ignacego, Heleny Litewnickiej, pochodziła z rodu Marczaków, rdzennych Dziewulan.


Coroczni goście Dziewul jako letnicy i myśliwi. Na zdjęciu Ignacy Przychodzki por. 22 p.p. wraz z żoną Heleną Litewnicką. Jej matka była Dziewulanką i pochodziła z rodu Marczaków. Ignacy Przychodzki jest "odpowiedzialny" za karierę wojskową Bolka Prochenki i za ślub Bronka z Czesławą.

Po ślubie przez kilka miesięcy państwo Prochenkowie mieszkali u państwa Przychodzkich w Siedlcach przy ulicy Składowej, tuż obok koszar, bo teściowie Bronka nie życzyli sobie widzieć córki w domu. Kto podsunął pomysł rozwiązania problemu? Podobno jakiś ksiądz. W każdym razie Cześka z Bronkiem i ciotką Teresą na ręku w asyście świadków ślubu, jakiegoś rodzeństwa z Łukowa (tak tak, nie z Dziewul), pojechali do Częstochowy po rozgrzeszenie. Pozostał po tym tylko ślad w postaci pożółkłego zdjęcia.


Prawdziwy skarb Prochenków. Jest rok 1929. Bronek (siedzi trzymając na kolanach Teresę) z Czesławą (pierwsza po prawej) podczas "szukania rozgrzeszenia" w Częstochowie. Para po lewej to chrzestni Teresy z Łukowa. Mężczyzna obok Czesławy to być może najstarszy jej brat, Władysław Marczak (zdjęcie wykonane w studiu fotograficznym).

Tak oto młode małżeństwo powraca do Dziewul i zamieszkuje w chacie rodziców Bronka. Przyszłość nie jest jasna. Marczukowie wydziedziczają córkę, rodzi się kolejne dziecko, moja matka, Bronek pracuje z ojcem w wiatraku. Czy marzył o staniu się młynarzem? Nawet jeśli, to zdawały się być infantylne.

Od pierwszych rozpoznanych przeze mnie pokoleń wśród Prochenków byli wyrobnicy. Pod koniec XVIII wieku byli wśród nich furmani, parobkowie i tym podobni drobni robotnicy dworscy. (Zwykle rodowcy w aktach określani są jako „laborosus”, pracowity, typowe określenie chłopa pańszczyźnianego. Ciekawe jednak, że nie zawsze. Praszczur Prochenków, urodzony około 1740 roku Franciszek był sługą dworskim w Czuryłach, a trzej jego synowie zwani byli już „famosus”, sławetny. Wśród nich był owczarz i dwóch leśników.). Czyżby Bronek miał pozostać wyrobnikiem?

Zwroty akcji w tej historii są jednak na porządku dziennym. nadchodzi rok 1934. Cześka zostaje obdarowana nie lada prezentem. Jej wuj, Adam Borkowski, samotny, lecz za to solidny gospodarz, zapisuje siostrzenicy cały swój majątek (odpis tego testamentu w zbiorach autora) - ponad 8 hektarów ziemi doskonale położonej, w centrum Dziewul. I oto Bronek już wie, mało że wie. On nie tylko ma wiedzę, on ma pewność! Postanawia zagrać partię va banque, poświadczając w ten sposób żyłkę do hazardu. Postanawia zbudować drugi młyn w Dziewulach, stać się konkurentem Marczuków. Czy był tego świadomy? Czy kierował nim też odwet za upokorzenia jakie znosiła jego żona? Wykluczyć tego nie sposób. Wiadomym jest tylko, że jego zamysły sięgały dalej. Chciał zbudować młyn mechaniczno-elektryczny, nie wiatrak, i tym różnił się od Jana Marczuka. Wiedział o końcu epoki wiatraków.

Krzysztof Pawlak

 

 

powrót

Andrzej Boczek
boczeka@wp.pl

Copyright ©