DZIEWULE 1441
 
Osoby posiadające stare fotografie, dokumenty lub inne pamiątki związane z historią wsi Dziewule serdecznie zapraszam do współpracy - A.B.
Krzysztof Pawlak - Historia Rodziny Prochenków: Wstęp | I-III | IV-VI | VII-IX | X-XII | XIII-XV | XVI-XVIII | XIX-XX

XIII.

Lata 50-te zeszłego wieku to czas testowania siły niepokojów, mocy niewiary, uświęcenia zawiści jako siły sprawczej odmienianego przez przypadki, do znudzenia wtłaczanego ludziom pojęcia „postępu społecznego”. W świecie ludzi podejrzliwych, wystraszonych, ludzie samodzielni, działający na własny rachunek, stają się wrogiem. Realizowanie siebie zostaje wtedy okrzyknięte egoizmem, najlepiej klasowym, i zostaje objęte anatemą. Zaczyna się głosić pogląd, że wspólnota pragnienia przyczynia się do postępu społecznego. „Kupą mości Panowie, kupą!” – Nec Hercules contra plures.

Taki świat musiał obrócić się przeciwko Bronkowi młynarzowi. Jeszcze przed wojną dowiódł, że nie waha się pójść własną drogą, że „chcieć to móc” jest wypisane u bram wiodących do jego domu i młyna. Rewers drogi brata stryjecznego Bolka, kapitana, który z wojny wyszedł był bez choćby draśnięcia, za to z utraconą szablą oficera. Przechowywana pieczołowicie przez jego ojca, została gdzieś zakopana przez niego podczas wielkiej wsypy organizacji AK w Dziewulach w czerwcu 1943. Tak zdecydował jego ojciec, a potem zapomniał gdzie zakopał jakże cenną szablę. Może więc mój stryjeczny pradziad innego pokroju był ?

Zawsze mój dziadek uchodził za człowieka sukcesu. Bóg wie raczyć dlaczego, a może po prostu dlatego, że wiedział czego chce. Nie lubiano takich ludzi wtedy, oj nie lubiano…nakazano przeto zapłacić z racji prosperującego młyna 200% podatku. Cóż było robić? Bronek zamknął młyn i w poszukiwaniu pieniędzy opuścił Dziewule przesiedlając się do Warszawy. Był to w rzeczywistości Sulejówek, ale praca była w Warszawie, w telekomunikacji, w której od czasów służby wojskowej Bronek był specjalistą. Zamieszkał w Sulejówku u powinowatych Prochenków, rodziny związanej z nimi przez kilka małżeństw, jeszcze w Bzowie. Państwo Gawinkowscy, bo o nich tu chodzi, pochodzili z Grodziska. Bronek znał ich, bo był podkomendnym dowódcy placówki Zbuczyn, kryptonim „Zawilec”, V Ośrodka AK „Wierzba”, ppor. Jana Gawinkowskiego. (Ród Gawinkowskich wywodzi się z Bzowa, a jedna jego linia już w XVIII wieku osiadła w Grodzisku. Ciekawostką jest też to, że Gawinkowscy z Bzowa są także spowinowaceni z Pawlakami. Moja prababka Józefa Gawinkowska to córka Adama Gawinkowskiego, wielkiego przyjaciela Prochenków z Bzowa, wielokrotnego kuma Prochenków). To u nich w drewnianym domku, niedaleko dworku Piłsudskiego, zamieszkiwał Bronek przez najbliższe lata. 30 lat później, w 1980 i 1981 roku w tym samym domku u starszej pani Gawinkowskiej zamieszkiwałem i ja (zamieszkiwanie w Warszawie było w tamtych czasach niemożliwe i by tam akurat pracować trzeba było mieć zameldowanie podwarszawskie).

Zdawało się, że będzie to nowy etap w życiu Bronka i jego córki Ireny, mej matki. Bronek był szefem jakiejś brygady robót telekomunikacyjnych w ministerstwie – odpowiedniku dzisiejszego Ministerstwa Infrastruktury. Jak ją znalazł nie mówiło się głośno, ale… warszawiakiem był przecież Bolek. W okolicach roku 1953 ojciec sprowadził córkę do stolicy. Moja matka rzuciła pracę nauczycielki klas wstępnych w Krzesku, gdzie uczyła i mieszkała przez 2 lata, i stała się urzędniczką w tym samym ministerstwie. Kolejne 2 lata dojeżdżała do pracy z Siedlec, gdzie mieszkała opiekując się starszą panią aż do jej śmierci. Do Dziewul wracać nie chciała, bo i nie miała dokąd. Dom Bronka był zamieszkany przez macochę i jej dwoje dzieci, Henryka, syna jej pierwszego męża, i Jana, jedynego syna Bronka ze związku ze swą drugą żoną. W Dziewulach pozostawała najstarsza córka Bronka, Teresa Wyrębkowa, która w starym domu otrzymanym przez ojca, a należącym do jej dziadka Józefa, rodziła kolejne dzieci, moich braci i me siostry cioteczne.


Teresa z Prochenków Wyrębkowa z pierwszymi swymi dziećmi
, Kazimierzem, Waldemarem i Krystyną

Najmłodsza z sióstr, Barbara, jak powiedzielibyśmy dzisiaj, prowadziła rozmowy z moją matką na temat warunków sprowadzenia się do niej do Siedlec. Wkrótce do tego zresztą doszło.

Rok 1955 zaczął się odwilżą po kilkuletniej srogiej zimie w historii Polski. Hurra!, zlikwidowano Bronkowy domiar; do tego doszły narodziny mej ostatniej ciotki, ostatniego dziecka „na powrót”-młynarza dziewulskiego. Dziadek powrócił do ukochanego młyna, w którym każdego powszedniego dnia „zapuszczał motor” i stawał się młynarzem zawsze ubielonym mąką. Gdy odwilż przywróciła dziadkowi młyn, dla mej matki skończyła się utratą pracy w Warszawie. Dla niej i mego ojca (właśnie co wzięli ślub) oznaczało to konieczność odnalezienia się w Siedlcach, razem z młodszą siostrą, która z ulgą opuściła Dziewule.

XIV.

Przystępując do pisania tej opowieści wybrałem jako datę graniczną rok 1963. Oczywiście, że nie bez powodów. Z końcem lat 50-tych minionego wieku zaczął się czas mych wspomnień, a raczej pamięci zarejestrowanej własnymi oczami, a to oznacza, bo inaczej nie może, historię moją, mnie samego. Byłby to rozdział dziejów Prochenków, ale zatytułowany „Wspomnienia Krzysztofa Pawlaka”. Nie chcę czynić aluzji, że historia „według niego” nie jest ciekawa, wprost przeciwnie. Nie należę do osób, które skryci za woalem skromności szczycą się tym, że ich historia nie jest ciekawa. Jest to historia ciekawa, ale też nie zanosi się na jej koniec. Przeto zacznę ją pisać, gdy przejdę na emeryturę.

Zdjęcie ślubne Ireny Prochenka z Marianem Pawlakiem, rodziców autora Irena Prochenka z synem, samym autorem


Barbara Prochenka z synem Mirosławem

Rok 1963 to także data, od której liczą się me wizyty, „wakacje”, grzybobrania, żniwa, a w latach trochę późniejszych traperskie wypady z namiotem do Bieraski. Rok wcześniej, przy okazji komunii mej ciotki Grażyny, uwiecznionej na zdjęciu, dwie siostry emigrantki z Dziewul, na nowo zaczęły Dziewule nawiedzać. W konsekwencji i ja poznałem swego dziadka, od tego momentu zawsze widzianego jako „mączny dziadek” słuchający RWE, palący papierosy i przechowujący w mące pistolet maszynowy z myślą o Polsce w potrzebie. Co stało się z nim, nie wiem. O tym mógłby zaświadczyć tylko syn Bronka młynarza, Janek. Nie ma go już wśród nas.

Rok 1963 to też rozdział końcowy bytności w Dziewulach Prochenków po bracie stryjecznym mego dziada idących. Pozostałe przy życiu rodzeństwo, Bolek, Julek, Anna i Helena oraz bratanek Henryk, w dwóch etapach wyzbyli się praw do Dziewul. W 1959 sprzedali siedlisko powstałe na miejscu dawnego dziewulskiego dworu; w 4 lata później spotkało to pola, łąki i las. (Umowy sprzedaży w posiadaniu autora). Zapomniano o małym lesie w Koziestanach, wianie matki rodzeństwa, Marianny ze Zdanowskich. Co się z nim dzieje, nikt nie wie.

Czy było to nieuchronne? Czy jest sens w pojęciu „konieczność dziejowa”? Pewno tyle, co nic. „Drudzy” Prochenkowie, ci wywodzący się od stryja praojca Prochenków dotychczas opisywanych, siedzą przecież w Dziewulach od 160 lat i mają się dobrze. Jeśli konieczność zatem, to nie dziejowa.

Opuszczanie stopniowe Dziewul to także nie skutek industrializacji, nie wyjazdów za pracą. Ten motyw dotyczył tylko jednostek. Henryk, najstarszy brat Bolka, nawet nie poznał swej matki. Został półsierotą, bratem przyrodnim reszty rodzeństwa. To, że objawił się później jako kelner w Warszawie, tylko pośrednio mogło być związane z poszukiwaniem przez niego pracy. Nie można stawiać na tym samym planie bycia matką własnych dzieci i matką dzieci nie swoich. Potwierdza to przykład mej matki i ciotek. Pojawia się siła odśrodkowa i odlot. Inny przykład, Władysława z linii „drugich” Prochenków, który osiedlił się gdzieś w latach 1910-1915 w Warszawie, do teraz zostaje tajemniczy, ale istnienie ostatniego potomka daje nadzieję na rzucenie światła i na to.

Przyczyny wychodzenia z Dziewul leżą, jak się wydaje, w czymś innym. To „pobieranie nauk”, kontakt z wiedzą i kontakt z miastem. W przypadku „moich” Prochenków jest to uderzające. W tym sensie mój pradziadek Józef był postacią szczególną – kładł szczególny nacisk na kształcenie. Dziwne? Oczywiście, nie. To nie duch święty zadziałał – w każdym razie zanim zatrudnimy go do wyjaśnienia tego, poszukajmy innych możliwości. Najpierw od strony symbolicznej, samo zakupienie ziemi i siedliska podworskiego było elementem znaczącym, dalej sąsiedztwo ludzi „lepszych” i przeróżne powiązania z nimi. Potem od strony wizerunkowej, widoczne „kalectwo” Józefa i kontakt z miastem w postaci letników z Siedlec, był punktem startu do marzeń o inności. Pradziad Józef finansował synowi edukację w szkole w Siedlcach, płacił za stancję, pokój w mieszkaniu przy ulicy Formińskiego. Bolek na szkole podoficerskiej w Siedlcach mieszkał w domu państwa Przychodzkich, letników dziewulskich. Nacisk na edukację najlepiej widać w przypadku mej matki. Gdy wybuchła wojna, od września 1939 do jesieni 1942, czasu wysiedlania Żydów ze wsi do getta w Siedlcach, chodziła na nauki do Moszka Ciećwierza, krawca dziewulskiego (uczyła się u niego między innymi języka niemieckiego). A więc nawet warunki wojny nie zniweczyły nacisku na edukację.

Wszystko na to wskazuje, że to edukacja leży u podstaw zniknięcia „mych” Prochenków z Dziewul. Rok 1963 jest datą umowną. Wraz ze śmiercią Jana w 1993 odchodzi ostatni męski potomek Janowych Prochenków związanych z Dziewulami.

Pozostaje kilka zagadek i tajemnic, o których wspomnę następnym razem.

XV. Tajemnice i zagadki

Rodzina to nie tylko struktura, podstawową ją zwą, społeczna. To nie matrix zarządzający swymi członkami bez ich wiedzy i bez uwzględniania ich interesów. To także splot różnych namiętności, których przykłady starałem się mniej lub bardziej udanie opisać w dziejach jednej, mej przecież, gałęzi Prochenków. Rodzina jak człowiek ma swą nieświadomość, swój sejf zawierający tajemnice. Teraz będzie o nich właśnie, o tych, których sygnały udało mi się dostrzec. Nie będą to sensacje, będą to li tylko zagadki. Na początek wspomnę o dwóch.

„Fortuna Jana”

W roku 1883 Dziewule przestały być wsią „pańską”. Stało się tak, ponieważ ostatnie „państwo” zostało zmuszone do wystawienia dworu i gruntów dworskich na licytację. Nie było to nic nadzwyczajnego. Po uwłaszczeniu chłopów, dotychczas pańszczyźnianych, wyszło szydło z worka. Majątki trzymały się tylko dzięki ich pracy i ich obowiązkom. Tak jak w Starożytności Platon czy Arystoteles mogli zajmować się przemyśliwaniem, albowiem służyła temu praca niewolników, tak styl życia „państwa” możliwy był dzięki późniejszym niewolnikom. Gdy zwornik pewnego systemu upadł, prawda o majątkach mogła się ujawnić.

I oto na licytacji pojawia się Jan Prochenka, syn Jana także. Mieszkał w Bzowie, podobnie jak jego ojciec i w tym to Bzowie będąc postanowił przystąpić do licytacji. Wolno było każdemu, ale nie każdy mógł to zrobić. Decydowały, co jak co, zasoby finansowe. A tu, proszę bardzo, kupuje Jan Prochenka Bzowski 26 hektarów ziemi, plus część podworskiego siedliska. Niebagatelna ilość pieniędzy. Sądzę przeto, że kupując ten swój dziewulski mająteczek nie wyzbył się swych zasobów finansowych do cna. Skąd je wziął?

Z pewnością sprzyjała mu sytuacja rodzinna. Jego dziad Mateusz to praojciec wszystkich Prochenków pochodzących z Bzowa, Karcz, Dziewul, Zbuczyna, Starego Krzeska, a także, co oczywiste, współczesnych ich potomków. Był ten Jan jedynym synem Jana, drugiego syna Mateusza – jedynym urodzonym. Jednym słowem, prawdziwy pierworodny. Miał aż 11 sióstr. Prawdziwy rarytas ten Jan. Część tych sióstr umarła w dzieciństwie, a cztery, które przeżyły wydał za mąż i obdarował wianem jeszcze ich ojciec. Gdy w roku 1880 umarł Jan, ojciec naszego Jana, pozostawił to co miał po uwłaszczeniu swemu pierworodnemu, a on nie musiał już zaopatrzać w wiano żadnej siostry. Nie miał też na utrzymaniu swej matki, zmarła bowiem ona w roku 1878. Był jedynym spadkobiercą, prawdziwym obiektem pragnień arystokratów zakładających ordynacje. Lecz dlaczego zdecydował się opuścić Bzów? Czy miał jakieś perspektywy tkwiąc w nim? Raczej nie. Gromadzenie zasobów finansowych bez możliwości ich finansowania byłoby objawem dusigroszostwa. Po prostu w roku 1883 nadarzyła się okazja. Było to, mam jednak wrażenie, odważne posunięcie. Tak czy owak nie miał czasu na samodzielne dorobienie się „fortuny” – fortunę uzbierał jego ojciec, postać bez wątpienia ważna w Bzowie w czasach jego tam zamieszkiwania (chodzi o lata 1830-1880), podobna znaczeniem do jego starszego brata Mikołaja. Wątek ten rozwinę wszelako bardziej w książce Prochenkom jako całemu rodowi poświęconej. Co stało się z majątkiem Jana w Bzowie nie wiadomo, przynajmniej na razie. Opuszczając Bzów zostawiał liczne grono swych kuzynów, rodzeństwo stryjeczne po Mikołaju – wyraźny dowód niezależności. Gdy w 1910 roku umierał Jan w Dziewulach, zniknęła pamięć o związkach Prochenków z Dziewul z Prochenkami pozostałymi po drugiej stronie szosy Brzeskiej.

Bronisław „dobrany”

W aktach osobowych Bolesława Prochenki „Lota-Zdanowskiego” i jego rodzeństwa, można wyraźnie przeczytać, że byli dziećmi Bronisława, a w aktach urodzenia jego dzieci i akcie zgonu samego Bronisława przypisany jemu wiek wskazuje na rok 1878 jako rok urodzenia. Podobny wniosek można wyciągnąć z napisu obituaryjnego na pomniku cmentarnym. Gdzie tu miałaby być zagadka? Akta metrykalne rzeczywiście stwierdzają pod rokiem 1878 fakt narodzenia Bronisława, syna Jana. Lecz w 4 lata później, jeszcze w Bzowie, urodził się temu samemu Janowi i tej samej Annie, kolejny syn. I tu zaskoczenie! Nadano temu synowi imię Bronisław! Wydaje się, że jest to niezbyt trudna do rozwiązania łamigłówka. Najprawdopodobniej pierwszy Bronek zmarł, a kolejnemu synowi znów nadano imię Bronisław – rzecz znana z niejednego przykładu. Tyle że we wszystkich późniejszych dokumentach poświadcza się, że to pierwszy z Bronków jest ojcem swych dzieci. Dodatkowo może uzasadniać ten fakt brak aktu zgonu pierwszego z Bronków. To jednak nie może przesądzać w tej sprawie. A jeśli Bronek pierwszy urodził się w parafii zbuczyńskiej, a zmarł w parafii innej? Wtedy akt zgonu gdzieś istnieje. No dobrze, ale wymagałoby to, aby Jan był mobilnym człowiekiem. Czy istnieją za tym jakieś przesłanki? W dostępnych mi dokumentach wskazać można taką przesłankę: Janowi i Annie rodziły się dzieci w następującej kolejności – Józef, mój pradziad, 1872 rok, Zofia rok 1876, Bronek I rok 1878, Bronek II 1882, Szczepan 1885, Marianna 1888, Felicjanna 1892 i Kazimiera 1898. Z akt wynikałoby, że żadne z nich nie umarło w dzieciństwie. To prawie niespotykane. Czy można to przypisać charakterowi rozrodczości Anny? Możliwy pobyt Jana i Anny w innej parafii mógł mieć miejsce między 1873 a 1876 oraz 1879 a 1882. Ewentualne dzieci rodziłyby się i umierały poza parafią zbuczyńską. Okresy między 1889 i 1892 oraz 1893 i 1898 nie wchodzą w rachubę. Obecność Jana w Dziewulach potwierdzają inne akta, gdzie wymieniony jest Jan jako świadek zgonów lub urodzin różnych dziewulan. Jednak i taka możliwość jest wielce hipotetyczna. Jeżeli urodziny Bronka II świadczą o śmierci Bronka I, to dlaczego mianoby tego faktu nie zgłosić w parafii? Zdarzało się, że niektóre fakty dotyczące zgonu czy urodzin były zgłaszane nawet po kilkunastu latach od zdarzenia. Nie było to karalne. Cała ta historia nie jest tylko ciekawostką. O tym, że Bronek I jest w rzeczywistości Bronkiem II rodzina wiedziała i stąd wzięła się nazwa Bronek „dobrany”, czyli postarzony o 4 lata. W jednym Bronku dwóch Bronków. Lecz co stało się naprawdę z Bronkiem I, bo śmierć naturalna nie wydaje mi się wyjaśniać tej tajemnicy, chyba nigdy nie da się dociec.

Rodziny i rody mają swoje tajemnice, zadry, mezalianse, wszystko to „co poszło nie tak”. Zajmę się jeszcze dwiema takimi sprawami. Zawsze jest ich wiele i czekają one tylko na tych, którzy chcą oprócz poznawania dociec źródeł zdarzeń. Lecz autor znajduje się w trudnej sytuacji przystępując do dociekań. Są czyste i „brudne” wersje, heroiczne i tchórzliwe, dające powód do dumy i wstydliwe. Po prostu, tajemnice bolą.

Jak daleko jednak może sięgać taki ból? Czy dotyka wnuków, a może nawet prawnuków? Przy czym są skutki oczywiste i nieoczywiste. Bardziej interesujące są te drugie, ale nie wszystkie „niejasne” zdarzenia zdecydowałem się teraz opisać. Wspomnę o dwóch takich – zagadką jest wyparcie przez całą rodzinę mego dziadka faktu, że miał większą ilość rodzeństwa niż tylko siostrę Wandę. Dziadek Bronek sam utrzymywał przez całe życie, że był jedynym synem, podobnie babka Wanda. Tyle, że to nieprawda; wspomnę też o „tajemnicy” Henryka, który wyjechał do Warszawy, a potem zginął w kacecie. Mówiono mi, że „nie mógł znaleźć dla siebie dziewczyny” i z nieśmiałości to zrobił.

Szerzej zajmę się dwiema zagadkami.

Tajemnicze Prochenkówny

Zatrzymując się przy grobie mych dziadków na cmentarzu w Zbuczynie czytamy tablicę nagrobną. Dowiadujemy się z niej, pomijając nieprawdziwą datę urodzenia, że moja prababka nosiła imię Aleksandra. Z tą informacją żyłem wiele lat. Na początku XXI wieku wydobyłem metrykę urodzenia z USC. Na niej to przeczytałem prawidłowe imię prababki (Franciszka), nieprawidłową datę urodzenia oraz dopisek: nazwisko nieznane. Imię Aleksandra żyło mocno w mej rodzinie – bywa przecież, że drugiego imienia używa się często jako pierwszego. Prababka jednak nosiła tylko jedno imię. Dlaczego przyjęło się nazywać ją Aleksandrą? Czyżby chciano w ten sposób zapomnieć jej nieślubne pochodzenie? Istnieje dokument, w którym określono Franciszkę jako Aleksandrę, po czym imię to przekreślono z odpowiednią adnotacją pisarza. Jak widzimy, kopistom można było w gruncie rzeczy podać dane dość dowolne, nawet jeśli był to swojski lapsus. Nie tłumaczy to jednak trwałości tego imienia w przekazach rodzinnych. Zakładam przeto, że powodem był nieświadomy kłopot z pochodzeniem Franciszki z Marczaków.

Szperając w dokumentach tyczących rodziny natknąłem się na informację pochodzącą z roku 1918 o istnieniu niejakiej Feliksy Prochenka, która niewiele wcześniej wyszła za mąż za pochodzącego z parafii Trzebieszowskiej, niejakiego Czerwonogrodzkiego. Kie licho!, trzeba teraz pomyśleć. Kto to taki? Nie znałem dotychczas żadnej panny Prochenkówny, ani pani Prochenczyny wśród wszystkich Prochenków, nie tylko w mej gałęzi, o imieniu Feliksa. Tymczasem wynikało z protokolarza Sądu Pokoju w Zbuczynie, że była to córka mego prapradziada Jana, siostra mego pradziada. Najbliższa osobie Feliksy byłaby Felicjanna Wiktoria, ale wiedziałem o niej, że gdy jej ukochany zmobilizowany poszedł na front I Wojny Światowej, ona udała się (podobno, ale to prawdopodobne) do klasztoru Benedyktynek od Świętego Sakramentu w Warszawie. Korzystając z wejść do siedleckiej filii tego klasztoru udałem się tam po zbadanie sprawy. Uczynna, nieżyjąca już siostra Ancilla pomogła w tym zadaniu ( przecież Ancilla to łac. Służebnica). Żadnej osoby o nazwisku Prochenka od XX wieku w tym klasztorze nie było. To może nie przeszła nowicjatu? Była za to w tym klasztorze Helena Marczuk, siostra mej babki Czesławy. Rysowało się frapujące rozwiązanie. Felicjanna po mobilizacji ukochanego (czy był to ów Czerwonogrodzki?) udaje się do klasztoru. Nie przechodzi tam nowicjatu, a gdy wraca z wojny ukochany odchodzi z klasztoru i wraca do Dziewul. Imię Feliksa może być używanym skrótem, który dostał się do wszystkich późniejszych dokumentów i tylko akt jej urodzenia zaświadcza o prawidłowej wersji imienia. To także czyni prawdopodobnym domysł, że to Felicjanna stała za pokierowaniem Heleny Marczukówny do warszawskiego klasztoru, gdzie zginęła w nim pod gruzami podczas Powstania Warszawskiego (potwierdzone informacje od siostry Ancilli).

Szczepan zapomniany

Jan Prochenka, mój prapradziad, miał trzech żyjących synów. O dwóch z nich pisałem dużo, ojcu mego dziadka i ojcu kapitana Bolesława Prochenki. Pierwszym dzieckiem urodzonym w Dziewulach był Szczepan. Dlaczego w rodzie Janowych Prochenków nikt go nie znał? To nie przesada. Żył w Dziewulach, umarł w Dziewulach, wziął ślub z Kamilą Zdanowską, siostrą Marianny matki wuja Bolka i jego rodzeństwa. Tymczasem nikt o nim nie słyszał, nic nie wiedział. Ba! Jedyne jego żyjące dziecko, syn Jan Tomasz, znany przecież w Dziewulach woźny szkolny, nie był przypisywany do tej rodziny. Czyżby kolejna tajemnica rodzinna?

Dowiedziałem się o jego istnieniu na początku lat 80-tych, gdy na moją prośbę ma ciotka, Teresa, przepytała najstarszych dziewulan  w sprawie najstarszych Prochenków. Wieść niosła, że poszedł na ochotnika do armii carskiej zostawiając żonę z ledwo narodzonym synem. Wrócił po wybuchu Rewolucji Październikowej ciężko kontuzjowany, miał niedowład nogi i „i z głową było coś nie tak”. Zmarł w dziwnych okolicznościach 30.XI.1918. Po śmierci powołano do życia Radę Familijną, która miała zarządzać, czy raczej pilnować schedy Jana Tomasza po ojcu. Ostatni raz zebrała się ona w roku 1926. Matka Jana wyszła drugi raz za mąż za Leona Wiśniewskiego. Jan stał się pasierbem i jak w takich przypadkach bywa los poskąpił mu łask. Czy w pełni przejął majątek po ojcu? Na razie nie wiem. Niemniej jednak rodzina o Szczepanie zapomniała.

Kończę opowieść o tych Prochenkach. Winien jestem kontynuować historię, albowiem z historią Dziewul związana jest inna gałąź tego rodu, dłużej w Dziewulach osiadłego i do dziś w nich mieszkająca.

 

Krzysztof Pawlak

 

powrót

Andrzej Boczek
boczeka@wp.pl

Copyright ©